Przegląd Powszechny Robert M. Rynkowski, Teologia Kościoła. Na marginesie książki „Nowe światło. Kościół a teologia dwudziestego wieku”, „Przegląd Powszechny” 1052 (2009) nr 4, s. 83–88.
W „Przeglądzie Powszechnym” z grudnia 2008 r. ukazała się recenzja wspomnianej książki. Recenzja wręcz entuzjastyczna. I słusznie, bo książka ta, jak i założone przez Tadeusz Bartosia Dominikańskie Studium Filozofii i Teologii, w którym wygłoszone zostały zebrane w niej wykłady, na entuzjazm zasługują. Nowe światło to ciekawa, kompetentna prezentacja współczesnej teologii, dokonana często przez bliskich współpracowników teologów, których dany tekst dotyczy. Autor recenzji, Roman Swoboda, uważa, że może ona mieć jeszcze jedną ważną zaletę. Otóż, gdy zastanawia się, do kogo jest skierowana (sądzi, że najbardziej mogą z niej skorzystać ambitni studenci i absolwenci teologii), zauważa, że zdarza mu się spotykać magistrów teologii, którym nazwiska Rahnera czy Schillebeeckxa nic nie mówią, ponieważ bardzo często podstawowe studia teologiczne w Polsce ograniczają się jedynie do studiowania samego Magisterium. R. Swoboda uważa więc, że wspomniana książka pozwoli im poznać horyzonty i problematykę, jaką żyje współczesna teologia. Śmiem w to wątpić.
Przede wszystkim dlatego, że nieco inaczej widzę przyczyny nieznajomości teologii firmowanej wspomnianymi nazwiskami. Owszem, bywa tak, że student nie ma szans jej poznać, ale bywa też tak, że nie chce. Dlaczego? Po prostu w polskim katolicyzmie nie ma dla tej teologii dobrego klimatu. Nie mamy dla niej zrozumienia może dlatego, że gdy ona się rodziła, nas trapiły zupełnie inne problemy. Postawiliśmy na religijność masową, ludową, która nie potrzebuje wielkiej teologii i rozszczepiania włosa na czworo. Do tej pory od tej zależności nie potrafimy, a pewnie często i nie chcemy, się uwolnić. Problem zwykle zaczyna się już w szkole podstawowej, w której katechetami bywają ludzie gorliwi religijnie, ale o niskim poziomie intelektualnym i z małą wiedzą teologiczną, albo osoby duchowne, dla których lekcje religii są tylko uciążliwym obowiązkiem. Katecheza prowadzona przez takich nauczycieli jest najczęściej wykładem i opiera się na teologii szkolnej, uproszczonej, a więc nie przyzwyczaja do poszukiwania i stawiania pytań.
Być może właśnie dlatego pewna grupa studentów, i to wcale nie tych mniej ambitnych, podchodzi z dużą rezerwą do tej części najnowszej teologii, która zdecydowanie odwołuje się do filozofii i języka współczesności, odważnie stawia pytania, dostrzega problemy tam, gdzie wszystko, jak się wydawało, zostało już powiedziane. Podejrzane wydają się zwłaszcza próby stworzenia nowych systemów teologicznych. Nowe propozycje teologiczne często przedstawiają się studentom jako systemy mętne, pełne niejasności i przynoszące więcej pytań niż odpowiedzi. W ich oczach teologia tego typu powoduje niemal wyłącznie szkody, przede wszystkim dlatego, że kryje się w niej niebezpieczeństwo zakwestionowania wielu podstawowych prawd wiary katolickiej, nawet jeśli jej twórcy tego nie zrobili.
Problemem jest również to, że studenci widzą często teologię współczesną jako pozostającą w konflikcie z Magisterium Kościoła. Częściowo winny temu jest niekorzystny dla niej jej obraz medialny. Tym, co się wybija w mediach na pierwszy plan, nie są bowiem solidne prezentacje problemów teologicznych, ale poczynania teologicznych dysydentów: ich krytyka Kościoła, protesty w sprawie dokumentów watykańskich, wypowiedzi mające niewiele wspólnego z nauczaniem, które słyszy się w kościołach. Obraz jest tym bardziej ostry i karykaturalny, że ich poglądy prezentowane są często z subtelnością drwala. Tego czarnego obrazu dopełniają – również bardzo chętnie przedstawiane w mediach – odejścia niektórych z nich ze stanu duchownego czy w ogóle z Kościoła. Nic więc dziwnego, że teolog uprawiający teologię wyraźnie odwołującą się do współczesności może wielu polskim studentom teologii kojarzyć się z wywrotowcem, przynajmniej potencjalnym, tym bardziej że taki jego obraz chętnie rysują również katoliccy konserwatyści.
Z tych względów jedynym wyjściem wydaje się powrót do teologii klasycznej, np. św. Tomasza, którego ujęcie spraw wiary sprawdziło się i dobrze przysłużyło wyrażeniu prawd objawionych. Bo tylko ta teologia gwarantuje zachowanie ortodoksji, jest jasna, przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania i jest w pełni uznana przez Kościół.
Niewątpliwą zaletą Nowego światła jest to, że najczęściej dość jasno i przystępnie oraz – i to jest ważne – ciekawie prezentuje poglądy danego teologa, co w kontekście wspomnianego wrażenia zamętu we współczesnych systemach teologicznych jest istotne. Na uznanie zasługuje chociażby klarowne przedstawienie myśli i istoty „sporu” teologów uważanych za najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki: Karla Rahnera, twórcy metody transcendentalnej, z Hansem Ursem von Balthasarem, twórcą teologicznej estetyki. Problem w omawianej książce jest jednak to, że nie zmierza ona do zmiany niekorzystnego obrazu teologii współczesnej, która przez studentów – i, dodajmy, wielu polskich katolików – jest postrzegana jako skonfliktowana z Magisterium Kościoła. Twórcy „Nowego światła” niewiele zrobili, by zatrzeć wrażenie, że Kościół i teologia współczesna to byty w pewnym stopniu rozłączne, czasami pozostające w konflikcie. Co więcej, niekiedy to wrażenie wzmacniają.
T. Bartoś robi to już choćby w podtytule książki, w którym używa przeciwstawiającego treści komunikowane spójnika „a” między słowami „Kościół” i „teologia”. Również w jego wstępie do książki można zaleźć sformułowania, które to wrażenie wzmacniają: teologia się zmodernizowała mimo oporu tradycyjnie nastawionego religijnego establishmentu, w połowie XX w. była kontrolowana administracyjnie niekiedy w sposób bezwzględny, teologowie wytrwali na swoich naukowych pozycjach mimo oporu władz kościelnych broniących teologii neoscholastycznej…
Najważniejsza jest jednak sama treść książki. I nie chodzi o to, że zaprezentowana jest w niej chociażby myśl Hansa Künga, przez wielu uważanego – na ile słusznie, to zupełnie inna sprawa – za głoszącego niebezpieczne lewicowe poglądy rewolucjonistę czy po prostu awanturnika, bo to, że obecnie nie ma on prawa do nauczania teologii katolickiej, nie oznacza przekreślenia jego dorobku z lat poprzednich. Rzecz w tym, że to, co jest jej niewątpliwą zaletą książki, a więc pokazanie myśli teologa w kontekście jego życia, niesie również pewne niebezpieczeństwo, którego moim zdaniem twórcom książki nie udało się uniknąć. Otóż z Nowego światła bez trudu można się dowiedzieć, że życiorysy prawie wszystkich wspomnianych teologów naznaczone są ostrą krytyką, zesłaniami, odbieraniem prawa nauczania, niepowoływaniem na ekspertów soborowych itd. Marie-Dominique Chenu był w Rzymie podczas Soboru, ale nie jako ekspert. Yves Congar wprawdzie był ekspertem soborowym i odegrał podczas Soboru znaczącą rolę, ale wcześniej był zsyłany z Francji do Jerozolimy i Anglii. H. Küng był ekspertem soborowym, ale w 1979 r. został pozbawiony misji kanonicznej za wypowiedzi na temat nieomylności papieża, a przede wszystkim interpretację Jezusa Chrystusa i pytania o Boga. Edward Schillebeeckx, mimo że bardzo zaangażował się w prace przygotowawcze przed Soborem, był tylko zwykłym doradcą biskupów holenderskich, gdyż był autorem ich listu do wiernych, w którym pisał, że zadaniem hierarchii jest wyrażanie rozwoju wiary w życiu Kościoła tak, jak przeżywają ją wierni w lokalnych Kościołach. Uprzednia cenzura publikacji Karla Rahnera została zawieszona dopiero wtedy, gdy dostrzeżono jego ogromny wkład w prace Soboru, na którym był oficjalnym ekspertem.
Te wszystkie sankcje wobec teologów były faktem i nie ma powodu, by o nich nie wspominać. Autorzy omawianej książki rzadko jednak podkreślają, że ci teologowie byli głęboko zakorzenieni w Kościele, że mimo sankcji funkcjonowali w nim. Po pierwsze, nie przestali być członkami Kościoła ani teologami katolickimi (z wyjątkiem najbardziej kontrowersyjnego spośród nich H. Künga, który jednak nigdy nie znalazł się poza Kościołem). Co więcej, ich kościelność została niejako potwierdzona nominacjami kardynalskimi Y. Congara i H.U. von Balthasara, a z ich dzieł czerpali, i czerpią do tej pory, papieże, hierarchowie, duszpasterze, teologowie i zwykli wierni. Po drugie, wskazuje się, że teologia wielu z nich była efektem głębokiej wiary osobistej i duszpasterskiego zaangażowania, którego skutkiem było doskonałe „czucie” wiary Kościoła. Na przykład wielu komentatorów dzieł K. Rahnera i H.U von Balthasara sądzi, iż źródeł ich teologii należy poszukiwać w ich duchowości ignacjańskiej czy wręcz mistycznym doświadczeniu Boga, równie wielu z podziwem patrzy na ich szeroką działalność duszpasterską. Ci tytani teologii i wiary tworzyli więc w Kościele i dla Kościoła, kierując się pragnieniem, by jego nauczanie było w stanie przemówić do współczesnego człowieka, by umożliwić mu zrozumienie swojej wiary, by teologia nawiązała dialog ze światem, odpowiadała na jego potrzeby i pytania – słowem, tworzyli teologię Kościoła.
Kolejny problem jest taki, że T. Bartoś zdaje się popełniać taki sam błąd jak spora część prezentujących teologię współczesną. Nie zauważa, że teologia współczesna to nie tylko E. Schillebeeckx czy Y. Congar, ale również na przykład J. Maritain. Oczywiście R. Swoboda ma rację, że w tego typu opracowaniu nie da się uniknąć selekcji ani ujawnienia zainteresowań i preferencji redaktora, ale pominiecie całkowitym milczeniem faktu, że również neotomiści tworzyli „nowe światło” na pewno nie przyczyni się do tego, że nazwiska K. Rahnera czy von Balthasara staną się powszechnie znane wśród polskich studentów teologii.
W omawianej książce brakuje mi również wyraźnego wskazania, że teologia współczesna to także kontynuacja teologii dawniejszej. Wszak nie jest tak, że w połowie ubiegłego wieku teologia zerwała ze swoją przeszłością. Duża część tej teologii była kontynuacją i rozwinięciem teologii scholastycznej. Wystarczy odwołać się chociażby do wskazywanego przez komentatorów związku teologii K. Rahnera z neotomizmem i scholastyką (np. w strukturze wykładu) czy do faktu, że powstanie nowej teologii w dużej mierze było możliwe dzięki renesansowi studiów nad dziełami Ojców Kościoła.
Do przekonania studentów do teologii współczesnej przyczyniłoby się zapewne również wyraźniejsze ukazanie jej związku z nauczaniem Magisterium Kościoła. Nie jest to trudne, bo to dzięki ich działalności możliwy był II Sobór Watykański i zainicjowane na nim przemiany. Warto byłoby pokazać, że Kościół nie boi się stawiania pytań, a wręcz zachęca do podejmowania trudnych czy nowych problemów.
W Polsce brakuje publikacji, które mogą być alternatywą dla książki opracowanej przez T. Bartosia. Zwłaszcza takich, które, jak „Nowe światło”, obejmują długi okres – co jest wielką zaletą tej książki – i prezentują prądy myślowe, i pokazują teologów jako żywych ludzi próbujących zrozumieć wiarę. Jednak podstawową sprawą jest przekazywanie myśli tych teologów w taki sposób, by już na wstępie nie zrażać do niej. A, moim zdaniem, omawiana książka może wielu czytelników utwierdzić w ich niechęci do teologii współczesnej, niektórych zniechęcić, a większości do niej nie przekonać. Sądzę więc, że wyrażona przez T. Bartosia nadzieja, że nowa teologia dotrze z czasem pod strzechy, ciągle będzie tylko nadzieją. A szkoda, bo jest to teologia Kościoła.
Robert M. Rynkowski
[gview file=”https://rynkowski.blog.deon.pl/files/pliki/6.art_teologia_kosciola.pdf” force=”1″]