Rozważania o języku (z „Bloga Powszechnego”)

1. Po co nam poprawność językowa?

Czy umiejętność poprawnego mówienia i pisania rzeczywiście powinna być dla nas tak ważna, jak usiłują nas przekonać profesorowie Jan Miodek czy Jerzy Bralczyk? A jeśli tak, to czy zawsze?

Kiedyś brałem udział w szkoleniu na temat obsługi klienta prowadzonym przez znanego specjalistę w zakresie kreowania wizerunku. Na jednym z wyświetlanych slajdów widniało takie oto zdanie: „Zwracaj się do klienta używając jego imię”. Błędy niby niewielkie (ot, jeden brakujący przecinek i wyraz „imię” w niewłaściwym przypadku), ale skłoniły mnie do zadania sobie pytania, czy kurs był rzetelnie przygotowany, a ów trener rzeczywiście jest tak znakomitym specjalistą od budowania wizerunku, za jakiego się podaje. Przyznaję, że jeśli miałbym skorzystać z jakiegoś kursu, na przykład w zakresie sztuki wystąpień publicznych, który to kurs firma zatrudniająca owego trenera również oferuje, to zastanowiłbym się, czy nie wybrać innej. Skoro specjalista w zakresie wizerunku nie potrafi do końca zadbać o swój, to mogę mieć wątpliwości co do jego kompetencji.

Oczywiście można powiedzieć, że niewielu spośród nas dostrzeże tego rodzaju błędy, a część tych, którzy je zobaczą, machnie na nie ręką. Jeśli jednak prawdą jest – czego się dowiedziałem na tym szkoleniu – że jeden niezadowolony klient opowiada o swoich doświadczeniach dziewięciu osobom, to ów trener powinien się zastanowić, ilu klientów stracił przez taki błąd językowy.

Okazuje się więc, że lekceważenie zasad poprawności językowej nie tylko źle o nas świadczy, ale może mieć także całkiem wymierne skutki.

2. Przede wszystkim komunikacja

W pierwszym wpisie („Po co nam poprawność językowa?”) chciałem pokazać, że niektórym osobom w pewnych sytuacjach po prostu nie wypada mówić czy pisać niepoprawnie. Dotyczy to dziennikarzy, nauczycieli, urzędników, polityków itd. Ale godzi się też, by specjalista od wizerunku, który za swoją pracę bierze ciężkie pieniądze, nie prezentował materiałów, w których znajdują się takie błędy, jak opisane przeze mnie, przez co materiały te sprawiają wrażenie, jakby były pisane na kolanie tuż przed szkoleniem. W tym wpisie chciałbym powiedzieć o innej funkcji zasad poprawności językowej.

Otóż w żadnym razie nie zamierzam nikogo namawiać do wytykania błędów językowych na przykład podczas rozmów ze znajomymi. Co więcej, nie pochwalam takich praktyk i sam staram się tego unikać. Dodam, że nie jestem też entuzjastą zadawania pytań w różnych poradniach językowych tylko po to, by po uzyskaniu odpowiedzi z satysfakcją móc stwierdzić, że jakaś gwiazda telewizyjna robi poważny błąd, gdy mówi „odnośnie” zamiast „odnośnie do” albo „rok dwutysięczny siódmy” zamiast „rok dwa tysiące siódmy”. A już zupełnie nie rozumiem tych, którzy odczuwają osobliwą radość, gdy uda im się znaleźć błąd u językoznawców, na przykład w publikacjach Rady Języka Polskiego.

Dla mnie ważna, a może nawet najważniejsza, jest druga strona medalu, jeśli chodzi o język i poprawność językową. Otóż język służy do komunikowania się. Jest on narzędziem komunikacji, ale takim, które swoją funkcję spełnia tylko wtedy, gdy wszyscy posługują się nim w przynajmniej podobny sposób. Dlatego można by powiedzieć, że językoznawcy po to biedzą się nad formułowaniem norm poprawnościowych, żeby możliwe było sprawne porozumiewanie się. Co więcej, robią to również w tym celu, żeby nas chętnie słuchano czy chętnie czytano to, co napiszemy, bo tekst bez błędów językowych jest milszy dla oka czy ucha odbiorcy, niż ten, który je zawiera. Jeśli więc warto tropić niepoprawności, to te, które sprawiają, że wypowiedź traci funkcję komunikacyjną.

I właśnie głównie takim błędom chciałbym poświęcić następne wpisy. Sądzę, że warto to zrobić, bo najczęściej nie zdajemy sobie sprawy z tego, że niekiedy wystarczy kilka drobnych zabiegów, by tekst stał się łatwiejszy w odbiorze. A na przedzieranie się przez fachową literaturę językoznawczą mało kto się porwie…

3. Pogardzany przecinek

Przeciętny użytkownik języka polskiego interpunkcją, czyli w praktyce przecinkami, najczęściej w ogóle się nie przejmuje. Dobrze, jeśli wie, że przecinek stawia się przed „który”. Jednak o tym, żeby wiedział, że najczęściej zamyka się nim zdanie podrzędne rozpoczynające się od „który”, raczej nie ma co marzyć. Co gorsze, to lekceważenie interpunkcji – widoczne zwłaszcza w internecie – zaczyna obejmować również środowiska, w których kiedyś było to nie do pomyślenia. Niedawno przeczytałem wydaną w prestiżowej serii książkę teologiczną, dotyczącą skomplikowanych problemów i napisaną niezbyt prostym językiem. Można by się spodziewać, że w takiej pozycji interpunkcja będzie wręcz wzorowa, tymczasem niewiele zdań podrzędnych było w niej zamkniętych przecinkiem, a zdarzały się i takie: „Stąd też teologia, która jest słowem o Bogu o ile ma spełniać swoje zadanie adekwatnie musi sama stać się dyskursem eschatologicznym”…

Może nie jest to jednak wielki problem, skoro nawet językoznawcy błędy interpunkcyjne traktują jako zewnętrznojęzykowe? W końcu przytoczone zdanie da się przeczytać i zrozumieć. Jednak nie zawsze jest to takie proste. Można się o tym przekonać zwłaszcza wtedy, gdy przeniesie się na papier język mówiony. Jak ważne są wówczas znaki interpunkcyjne, pokazuje taki fragment, w którym wszystkie zostały opuszczone: „nie zgadzam się z panem że jest to nieprawidłowa koncepcja nie wydaje mi się że bardzo słusznie najpierw zebraliście państwo informacje o najważniejszych sprawach ustaliliście możliwości finansowe a teraz to przedstawiacie”. Gdy kiedyś pewnej grupie osób zaproponowałem ćwiczenie polegające na wstawieniu w tym tekście znaków interpunkcyjnych, okazało się, że poszczególne osoby wstawiały je w bardzo różnych miejscach (czytelników zapraszam do spróbowania własnych sił), co sprawiało, że rozmaity był sens wypowiedzi.

Z jednej strony są więc sytuacje (mam nadzieję, że ciągle jeszcze tak jest), w których po prostu nie wypada nie znać i nie stosować zasad interpunkcji, a z drugiej umiejętne ich wykorzystanie pozwala podnieś komunikatywność tekstu. Jednak o pożytkach płynących ze znajomości tych zasad raczej mamy małe szanse się przekonać, bo interpunkcję lekceważą nie tylko zwykli użytkownicy języka. Z dużą niefrasobliwością traktują ją również polscy nauczyciele w podstawówkach, gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych. Co więcej, podobnie jest w szkołach wyższych. Kontakty z ich absolwentami przekonały mnie, że można być nawet magistrem polonistyki i nie znać tych zasad. I obawiam się, że nieprędko polubimy i docenimy przecinki, jeśli nadal będzie negatywna selekcja do zawodu nauczyciela.

4. Skrócić i sens wyrzucić

Niepoprawny skrót składniowy to błąd, który, jak mogłoby się wydawać, na komunikacyjną funkcję tekstu nie ma dużego wpływu, chociaż przez językoznawców określany jest jako rażący. Jeśli ktoś napisze „Księża nie chcą poznać i pogadać z ludźmi mającymi bardzo sensowne i uzasadnione wątpliwości” zamiast „Księża nie chcą poznać ludzi mających bardzo sensowne i uzasadnione wątpliwości i pogadać z nimi”, to nie będzie dziury w niebie, jeśli chodzi o sens. Jednak czasami tego rodzaju błąd może prowadzić do poważnych wątpliwości czy przekazywać komunikat zupełnie różny od zamierzonego przez autora, tak jak w przypadku składanych właśnie przez niektórych oświadczeń lustracyjnych.

Zasadniczy ich fragment brzmi tak: „oświadczam, że nie pracowałem/nie pracowałam, nie pełniłem/nie pełniłam służby ani nie byłem/nie byłam świadomym i tajnym współpracownikiem w rozumieniu art. 3a powołanej ustawy, organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu art. 2 powołanej ustawy w okresie od dnia 22 lipca 1944 r. do dnia 31 lipca 1990 r.”. Już samo przebrnięcie przez ten tekst to nie lada wyzwanie, a na dodatek autor zastawił pułapkę w postaci nieprawidłowego skrótu składniowego. Nie zauważył mianowicie, że pracuje się i pełni służbę w czymś, a jest się współpracownikiem czegoś. Efekt jest taki, że składający takie oświadczenie oświadcza, że przed 31 lipca 1990 r. ani nie pracował, ani nie pełnił służby. Kropka. No i oczywiście, że nie był współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby pracodawca po przyjęciu takiego oświadczenia od pracownika, który był u niego zatrudniony przed 31 lipca 1990 r., natychmiast wyrzucił go z pracy, bo przecież ten pisze czarno na białym, że do 1990 r. pobierał wynagrodzenie za nic. Inna sprawa, że chyba żaden z podlegających lustracji nie może oświadczyć, że przed 1990 r. nie wykonał żadnej czynności, którą można byłoby nazwać pracą. No i zdaje się, że ci, którzy pracowali i pełnili służbę w organach bezpieczeństwa państwa, mogą spokojnie złożyć oświadczenie, którego fragment przytoczyłem, oczywiście jeśli uważają, że do 1990 r. tylko leżeli do góry brzuchami.

A żeby uniknąć wątpliwości, wystarczyło fragment ten sformułować na przykład tak: „oświadczam, że w okresie od dnia 22 lipca 1944 r. do dnia 31 lipca 1990 r. nie pracowałem/nie pracowałam w organach bezpieczeństwa państwa w rozumieniu art. 2 powołanej ustawy, nie pełniłem/nie pełniłam w nich służby ani nie byłem/nie byłam ich świadomym i tajnym współpracownikiem w rozumieniu art. 3a powołanej ustawy”. W języku tak jak w życiu: chodzenie na skróty rzadko przynosi oczekiwane korzyści.

5. Szlachetny snobizm

Pod moim wpisem „Pogardzany przecinek”, będącym zachętą do stosowania zasad interpunkcji, wywiązała się minidyskusja na temat polszczyzny internetowej. Nie rozwinęła się, dlatego do sprawy postanowiłem wrócić, tym bardziej że Rada Języka Polskiego przedstawiała ostatnio w Senacie swoje sprawozdanie o stanie ochrony języka polskiego w latach 2005–2006. Sprawozdanie dotyczyło głównie języka podręczników szkolnych (też ciekawy temat), ale jak zawsze przy takiej okazji, senatorowie pytali o różne inne problemy, między innymi o polszczyznę internetu.

A jaka ona jest? W miarę poprawna – a przynajmniej nie za bardzo różni się od polszczyzny, którą się posługujemy gdzie indziej – na stronach instytucji, mediów itd. I najczęściej, w mniejszym lub w większym stopniu, niepoprawna na forach, czatach, blogach, stronach prywatnych, nie mówiąc już o e-mailach czy tekstach w komunikatorach. Bo tam można znaleźć wszystko: począwszy od wypowiedzi pozbawionych polskich znaków diakrytycznych, interpunkcji i wielkich liter, poprzez zawierające skróty (LOL – laughing out laud, dużo śmiechu; ROTFL – rolling on the floor laughing, tarzanie się ze śmiechu na podłodze; IMO – in my opinion, moim zdaniem; rwp – rodzice w pokoju, j/j – już jestem, z/b – zaraz będę, b/p – będziesz potem?, jzc – jest za co), wypowiedzi z błędami językowymi (“Nigdy pozatym wyedytowalem post z uzasadnieniem jak ci niepasuje to nieczytaj watkow i postow moich”…), a skończywszy na tak zwanym piśmie pokemońskim (nIe UmNiEm SiEm pShYsfyChaJIĆ).

Zasadnicze pytanie jest więc takie: czy w jakiś sposób walczyć z tą niepoprawnością, czy uznać, że jest to pewien etap rozwoju języka – tworu ciągle się zmieniającego – który doprowadzi do wzbogacenia go? Co ciekawe, sami językoznawcy, przynajmniej niektórzy, są w tej kwestii dość liberalni, bo na przykład Włodzimierz Gruszczyński pisze tak: „Teksty czatów to często stosowany luz, swoboda, chęć zabawy słowem, także przekraczanie granic językowych i obyczajowych. Powstają coraz to nowe gatunki tekstów internetowych, wzbogacając tym samym nasz system językowy, tworząc neologizmy internetowe oraz nowe nazwy” (https://www.wmodn.olsztyn.pl/kajet/pdf/kajet_54.pdf). I w sumie ma rację, bo blogi polityków, dziennikarzy i innych osób to zupełnie nowy gatunek wypowiedzi, który nie tylko wzbogaca nasz system językowy, ale i powoduje zmiany w sposobie uprawiania polityki. Myślę jednak, że za tym sądem językoznawcy kryje się zbyt optymistyczne postrzeganie internautów. Zdaje się on mianowicie zakładać, że znaczna ich większość pisze niepoprawnie świadomie, po to, żeby bawić się słowem, eksperymentować. Tyle, że żeby świadomie przekroczyć normy, trzeba je znać. A obawiam się, że rację ma Jerzy Pilch, gdy pisze, że „połowa internautów w tym kraju pisze «nei» zamiast «nie» z powodu dotkliwego matołectwa i skłonności do bełkotu, a nie z powodu twórczego waloryzowania zasady podwójnego przeczenia” (https://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3334170). O słuszności jego sądu świadczą nie tylko wypowiedzi w różnych miejscach, które ewidentnie pokazują, że ich autorzy o poprawności językowej nie mają pojęcia, ale i poczynania w sieci pokemonów. Zainteresowanych niezbyt miłosiernymi określeniami tego zjawiska odsyłam do Nonsensopedii czy na stronę PokemonomStop. Ot, po prostu taka moda na głupotę, której wyrazem jest jdJooOThyTShNe pjSmO.

Walczyć więc trzeba, bo jeśli nie będziemy tego robić, to będzie to oznaczało zgodę na to, by o kształcie polszczyzny decydowały pokemony i matoły (internauci zauważają, że po przeczytaniu na ekranie ileś razy „ktury”, sami zaczynają się zastanawiać, jak się to pisze, a różne „jush” czy „postruffki” stają się coraz bardziej popularne). Ale rację ma wspomniany W. Gruszczyński, że żadne „nawoływania o dbałość języka, stosowanie norm językowych nie spowodują zmian w polszczyźnie ani codziennej, ani internetowej”. Metodą jest więc może coś, co Andrzej Markowski, przewodniczący Rady Języka Polskiego, określił jako szlachetny snobizm, a więc pisanie poprawną polszczyzną mimo pleniącej się niepoprawności, bycie ambasadorem polszczyzny. I mam nadzieję, że Blog Powszechny będzie takim ambasadorem – tak jak do tej pory, mimo wszystko, starał się być.

6. Historia pewnego przecinka

W polskim prawodawstwie sporo jest ustaw krótkich, często kilkuzdaniowych. Taka też była ustawa z dnia 3 października 2003 r. o zmianie ustawy – Kodeks karny. Wprawdzie zajmowała pół strony A4, ale sprowadzała się… do wstawienia jednego przecinka. Jeśli weźmie się pod uwagę to, że taką ustawę ktoś musi przygotować, potem musi ona przejść proces legislacyjny w Sejmie, czyli w komisjach sejmowych i na posiedzeniu plenarnym, w Senacie, czyli też w komisjach i na posiedzeniu plenarnym, a w końcu trafić do prezydenta i zostać opublikowana, to można pozazdrościć kariery temu przecinkowi, któremu poświęcono tyle uwagi. Tym bardziej, że był on jeszcze przedmiotem wyroków Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego. Ale zacznijmy od początku…

Kodeks karny z 1969 r. w 1997 r. został zastąpiony nowym kodeksem. W owym starym kodeksie art. 155 §1 pkt 2 mówił, że karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu podlega ten, kto „powoduje inne ciężkie kalectwo, ciężką chorobę nieuleczalną lub długotrwałą, chorobę zazwyczaj zagrażającą życiu”… itd. W nowym kodeksie odpowiedni artykuł, art. 156 §1 pkt 2, przeredagowano w ten sposób, że mówił on, iż kto powoduje ciężki uszczerbek na zdrowiu w postaci „innego ciężkiego kalectwa, ciężkiej choroby nieuleczalnej lub długotrwałej choroby realnie zagrażającej życiu”… itd., podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu. Zatem pierwsza merytoryczna zmiana w tym przepisie polegała na zastąpieniu słowa „zazwyczaj” słowem „realnie”, co powodowało, że odtąd należało stwierdzić, czy choroba zagraża życiu w tym konkretnym przypadku, nie wystarczyło stwierdzenie, że zagraża mu w przeważającej liczbie wypadków. Druga merytoryczna zmiana polegała na usunięciu przecinka po słowie „długotrwałej”, co sprawiało, że jako ciężki uszczerbek na zdrowiu zakwalifikowano, po pierwsze, ciężką chorobę nieuleczalną, a po drugie, długotrwałą chorobę realnie zagrażającą życiu, nie zaś, jak w starym kodeksie, po pierwsze, ciężką chorobę nieuleczalną, po drugie, ciężką chorobę długotrwałą, po trzecie, chorobę realnie zagrażającą życiu. Tak więc usunięcie przecinka spowodowało zawężenie zakresu czynów zagrożonych karą.

Jednak po opublikowaniu kodeksu w „Dzienniku Ustaw” pojawił się problem, czy rzeczywiście ustawodawca chciał to zawęzić, czy też był to skutek pomyłki. Całego zamieszania pewnie by nie było, gdyby nie to, że okazało się, iż w tekście opublikowanym owego przecinka nie ma, mimo że jest w tekście podpisanym przez prezydenta. Służby premiera uznały to za oczywisty błąd i na podstawie przepisów uprawniających premiera do prostowania takich błędów w aktach prawnych zostało wydane obwieszczenie, na mocy którego przecinek wprowadzono. No i tu zaczął się prawdziwy problem, bo w różnych sprawach prawnicy zaczęli kwestionować legalność wprowadzenia takiej zmiany, w końcu bardzo zasadniczej, merytorycznej, przez władzę wykonawczą. Legalnością przecinka zajmowały się sądy apelacyjne, Sąd Najwyższy, a w końcu Trybunał Konstytucyjny. Ten odtworzył przebieg procesu legislacyjnego. Okazało się, że ani w projekcie przekazanym do Sejmu, ani w kodeksie uchwalonym przez Sejm, ani w tym uchwalonym przez Senat, ani w ponownie uchwalonym przez Sejm przecinka nie było. Pojawił się dopiero w tekście przekazanym prezydentowi. Został wprowadzony, jak wyjaśnił marszałek Sejmu, na etapie prac nad tekstem uchwalonej ustawy, w toku korygowania „usterek o charakterze technicznym zauważonych w kodyfikacjach karnych” i stało się to za wiedzą i zgodą projektodawców. Tak więc został wprowadzony przez urzędników, nie zaś władzę ustawodawczą. Trybunał uznał, że określony w konstytucji tryb ustawodawczy został naruszony jeszcze w Sejmie, a zatem przepis ukształtowany na mocy obwieszczenia premiera, czyli z przecinkiem, jest niekonstytucyjny. Wprowadzenie przecinka, jeśli taka była wola ustawodawcy, wymagało przeprowadzenia nowelizacji kodeksu karnego.

Historia ta pokazuje, jak wiele może zależeć od jednej małej plamki atramentu, którą ktoś usunął albo której ktoś nie wstawił przez nieuwagę czy może z powodu niewiedzy. Plamki, do której zazwyczaj nie przywiązujemy wagi. Na przykład może zależeć to, kto ile czasu spędzi za kratkami, a nawet, czy w ogóle za nimi się znajdzie. O kosztach wszystkich rozpraw i posiedzeń w sprawie przecinka nie ma potrzeby mówić.

7. Internet bezpieczny dla języka

W kalendarzu jest tak dużo różnych dni i świąt – czasami tak humorystycznych jak Międzynarodowy Dzień Sprzątania Biurka – że z reguły nie wzbudzają one większego zainteresowania i nie wiążą się z nimi żadne działania. Ale w lutym są dwa takie dni, które, zwłaszcza gdy się je zestawi, powinny skłonić do refleksji, zwłaszcza internautę. Chodzi o obchodzony w różne dni lutego (w 2009 r. 10 lutego) Dzień Bezpiecznego Internetu i o obchodzony 21 lutego Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. Pierwszy ma na celu inicjowanie i propagowanie działań na rzecz bezpiecznego dostępu dzieci i młodzieży do zasobów internetowych. W tym drugim zdaniem językoznawców należałoby się zastanawiać, czy język polski jest w jakiś sposób zagrożony i co ewentualnie można zrobić, żeby go od tych zagrożeń uchronić. Czy ma to coś wspólnego z bezpiecznym dostępem dzieci i młodzieży do internetu? Tak, jeśli uznamy, że internet jest zagrożeniem dla języka polskiego.

Czy coś wskazuje jednak na takie zagrożenie ze strony sieci? Zdaniem wielu jest nim pleniąca się na stronach prywatnych, blogach, forach, czatach, w e-mailach, komunikatorach itd. specyficzna polszczyzna, która z tą ogólną nie ma wiele wspólnego. Wielu internautów ona drażni, wielu chciałoby z nią w jakiś sposób walczyć. Ale czy rzeczywiście jest ona zagrożeniem dla języka?

Językoznawcy są raczej zgodni, że nie. Jerzy Bralczyk sądzi, że język „naszą swobodę w posługiwaniu się nim wytrzymuje i wytrzyma”. Wtóruje mu Piotr Żmigrodzki: „nie uznaję polszczyzny początku XXI wieku za jakoś specjalnie zagrożoną, ani z zewnątrz, ani przez czynniki wewnętrznojęzykowe”. Ten ostatni zauważa jednak, że „to właśnie w spontanicznych tekstach internetowych objawia się prawdziwa kompetencja językowa przeciętnego Polaka, wcześniej może nieznana językoznawcy, jeśli badając język, ograniczał się do ekscerptów z literatury pięknej i czasopism, bezlitośnie też demaskuje nieskuteczność praktykowanych od lat metod nauczania ortografii w szkole”. Czy zatem owa „prawdziwa kompetencja językowa przeciętnego Polaka” nie jest żadnym zagrożeniem dla polszczyzny? Zwłaszcza dla polszczyzny tych, którzy dopiero poznają jej zasady?

P. Żmigrodzki wskazuje, że „teksty te [internetowe] stanowią negatywny wzorzec dla ich odbiorców”. Co to oznacza w praktyce, pokazują obserwacje samych internautów, a każdy, kto korzysta z internetu, raczej je potwierdzi, niż im zaprzeczy. Internauta o nicku Kozalesz zauważa: „Ostatnio sam się złapałem na tym, że zacząłem pisać słowo «różny» od «ru». Do «rz» już nie dotarłem, bo zorientowałem się na czas, że coś nie gra. Taki jest skutek zbyt częstego czytania internetowego forum”. A zatem nie sposób nie uznać, że nieortograficzne, niegramatyczne i byle jakie pisanie ma, albo przynajmniej może mieć, wpływ na to, jak piszą, czy w internecie, czy poza nim, ci, którzy w jakimś stopniu przyswoili zasady poprawnościowe. Nietrudno też sobie wyobrazić, jaki jest wpływ tej bylejakości językowej na tych, którzy tych zasad dopiero się uczą. Zresztą działa tu proste prawo: skoro niepoprawne pisanie prawie nikomu nie przeszkadza (na niektórych forach jest wręcz zakaz wskazywania błędów językowych), nie warto się wysilać.

Może jednak nie ma się czym przejmować, bo normy poprawnościowe po prostu się rozluźnią i będzie to naturalny etap rozwoju języka? Opisana jakiś czas temu przez mnie historia przecinka, którym zajmował się Trybunał Konstytucyjny, powinna studzić zapał entuzjastów rozluźniania norm poprawnościowych. Oczywiście język naszą swobodę w posługiwaniu się nim wytrzyma, ale pytanie, czy my ją wytrzymamy.

Czy można jednak spowodować, by teksty internetowe nie były, albo przynajmniej były w mniejszym stopniu, owym „negatywnym wzorcem” językowym? Żeby tak się stało, zmianie musi ulec przede wszystkim owa „kompetencja językowa przeciętnego Polaka”. Tyle że do tego daleka droga. Dlatego ważne jest, by zmieniło się podejście do języka internautów, zwłaszcza tych wykształconych. Niestety, mniej lub bardziej świadomie dorównują oni do najniższego poziomu. Oczywiście nic nie pomogą nawoływania do poprawnego pisania. Byłoby więc dobrze, gdyby każdy uświadomił sobie, że pisząc niepoprawnie, psuje polszczyznę nie tylko swoją, ale i innych. Że warto dwie minuty później umieścić wpis na forum czy wysłać e-mail, ale jednak przeczytać tekst powtórnie i przynajmniej sprawdzić narzędziami pozwalającymi wykryć błędy ortograficzne. Przypomnieniu sobie zasad poprawnościowych i ortograficznych też warto poświęcić trochę czasu. Nie, nie namawiam nikogo do sztywnego, nudnego pisania zgodnie z wszelkimi regułami. Eksperymentowanie z językiem jest i przyjemne, i zabawne, i pożyteczne dla języka. Czym innym jest jednak takie eksperymentowanie, a czym innym zwykła niewiedza czy niechlujstwo. Świadomość, że nasz napisany w pośpiechu i byle jak tekst może być nie tylko niezrozumiały, ale i stanowić negatywny wzorzec językowy dla innych, zwłaszcza tych, którzy dopiero tych wzorców się uczą, powinna nas skłaniać do staranności językowej. Zwłaszcza w miesiącu, w którym szczególnie powinniśmy się troszczyć o to, by internet był bezpieczny. Moim zdaniem, bezpieczny również dla naszego języka ojczystego.

[gview file=”https://rynkowski.blog.deon.pl/files/pliki/7.txt_nd_jezykowe.pdf” force=”1″]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *