Duchowe rewolucje

Wiez Robert M. Rynkowski, Duchowe rewolucje, „Więź” 649 (2012) nr 11-12, s. 154–157.

Książek o duchowości jest sporo. Proponuje się nam duchowość karmelitańską czy franciszkańską, można też znaleźć niemało pozycji przybliżających ignacjańską metodę rozważania Pisma Świętego czy przeprowadzania rekolekcji. Rzadziej słyszy się o autorze dzieł z zakresu duchowości, jakim był biskup Genewy Franciszek Salezy (1567–1622), mimo że jest on założycielem Zakonu Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (wizytki), a patronuje między innymi bardzo w Polsce znanemu Towarzystwu św. Franciszka Salezego (salezjanie). Zgromadzenia te nie mają widocznie tyle zapału do promowania duchowości zaproponowanej przez swojego patrona, co jezuici czy franciszkanie.

Być może wynika to stąd, że duchowość św. Franciszka Salezego to w dużej mierze duchowość dla świeckich. Był on bowiem tym, który bodaj najbardziej przyczynił się do zwrócenia uwagi na świeckich w czasach, kiedy powołanie do świętości kojarzono wyłącznie z kapłaństwem bądź zakonem, a pisma z dziedziny duchowości adresowane były do stanu duchownego. Biskup Genewy wyprowadził pobożność z klasztorów i kościołów, przedstawił ją jako dostępną dla wszystkich i podkreślił wyraźnie wielkość powołania do życia w świecie – sprzeciwiał się pomijaniu życia doczesnego w celu wywyższenia wiecznego.

W czasach Franciszka Salezego takie postawienie sprawy było czymś nowatorskim. Wprawdzie od jego śmierci minęło blisko czterysta lat, postulaty te brzmią jednak dziwnie świeżo. Również i dziś za człowieka o głębokiej duchowości prędzej uznamy członka zakonu kontemplacyjnego niż żyjącego sprawami tego świata świeckiego. Co więcej, wielu chrześcijan uważa, że nie może pragnąć życia duchowego, nie może go prowadzić, dopóki musi zajmować się pracą, dziećmi, domem…

Zdawałoby się, że dla człowieka zainteresowanego dziełem biskupa Genewy nie ma nic prostszego, jak po prostu przeczytać Filoteę, jego podstawowe dzieło o duchowości świeckich. Tylko że to stron około czterystu, a język i stylistyka nieco z innej epoki; kto chce poczuć zapach siarki i żar płomieni piekielnych, temu polecam Salezego opis piekła.

Nie musimy jednak odrzucać dzieła biskupa z Genewy, bo z pomocą przychodzi nam Elżbieta Wiater, która w swojej książce Filotea 2.1. Duchowość dla świeckich podjęła się zadania wydobycia z Filotei Franciszka Salezego tego, co najważniejsze, i przełożenia tego na język współczesności. W efekcie otrzymujemy 164 strony tekstu pełnego lekkości i dowcipu. Ta spora dawka humoru nie tylko ułatwia lekturę, ale może być przyczyną podejrzliwych spojrzeń współpasażerów, gdy Filoteę 2.1 czytać będziemy w środkach komunikacji publicznej. Weźmy choćby takie zdanko:

„Najbardziej pobożne praktyki i «głębokie» przeżycia są niczym wobec codziennego zmagania się o to, żeby jednak uśmiechnąć się do męża, któremu ma się ochotę skopać pośladki, albo zająć się niemowlakiem cierpiącym z powodu kolki, chociaż najchętniej przekręciłoby się klucz w zamku i zostawiło małego «wyjca» sam na sam ze ścianą. Do osiągnięcia palmy męczeństwa nie potrzebujemy stosu, krzyża czy miecza. Czasem rodzina wystarczy”.

Jednak tytułowa Filotea, a więc każdy, kto pragnie dążyć do świętości i doskonałości, nie będzie nikogo kopała ani zamykała, bo jej podstawowym zadaniem jest unikanie grzechów ciężkich, ba, nawet przywiązania do lekkich, jednak nie na zasadzie, że chętnie bym grzeszył, ale boję się kary. Proponowane spojrzenie na grzech w czasach, gdy pojęcie to traktowane jest jako anachronizm, przemawia do czytelnika: trzeba patrzeć na owoce czynów, na to, do czego one prowadzą. Autorka zgrabnie rozprawia się też z naszym przekonaniem, że brakuje nam czasu na modlitwę: zachowujemy się niczym robotnik biegający po budowie z pustą taczką, bo „tyle roboty, że nie ma czasu załadować”. Za św. Franciszkiem podaje konkretne zalecenia dotyczące modlitwy i przedstawia taki sposób jej przeżywania, który powinien być przede wszystkim rozmyślaniem, modlitwą tematyczną. Co ciekawe, mimo że najpierw mamy się rozprawić z naszą skłonnością do grzechu, w modlitwie powinniśmy zaczynać od prawdy o stworzeniu nas z miłości, by następnie dojść do prawdy o naszej ludzkiej słabości i jej osądzenia. Finałem tego początku życia duchowego może być spowiedź generalna, będąca czymś więcej niż wypowiedzeniem kilku standardowych formułek, bo chodzi tu o spowiedź z całego życia. Ważny jest przy tym wybór odpowiedniego spowiednika – tzw. dzięcioł (ksiądz ograniczający się do pukania po spowiedzi) raczej się nie sprawdzi, bo taka spowiedź może trwać kilka godzin, a nawet dni. Nie sprawdzi się on również jako stały spowiednik, który będzie mógł obiektywnie spojrzeć na nasz rozwój duchowy. A posiadanie takowego Elżbieta Wiater usilnie zaleca.

Po tym początkowym etapie przychodzi etap modlitwy, uczestnictwa we Mszy św. oraz kształtowania siebie. Wskazówki autorki dotyczące modlitwy będą interesujące zwłaszcza dla tych, którym modlitwa ustna wydaje się klepaniem wciąż tych samych formułek. Oczywiście ona także jest ważna i potrzebna, ale jeśli w jej trakcie pojawia się jakaś szczególna myśl, lepiej pójść za nią, nawet za cenę niedokończenia modlitwy. Autorka szczegółowo pisze o tym, jak, nad czym i kiedy rozmyślać, ucieszy również tych, którzy obawiają się, że duchowość to spędzanie całego dnia z modlitewnikiem w ręku: modlitwa powinna trwać godzinę, nie więcej. Szczególne znaczenie mają modlitwy poranna i wieczorna, związane z momentami przejścia. Ważne jest także znalezienie konkretnego wyobrażenia (sceny z Ewangelii), w którym odnajdujemy siebie sam na sam z Jezusem. Taka scena ma być miejscem ucieczki, swego rodzaju bazą w razie pojawienia się rozpaczy. Podobne znaczenie mają akty strzeliste, czyli krótkie zdania skierowane do Boga w ciągu dnia. Odrywają nas one od nas samych i pozwalają odpocząć, a najlepsze są te formułowane własnymi słowami. Do tego dochodzi oczywiście uczestnictwo we Mszy św. i częsta komunia, bo – jak mówi autorka – bliżej z Bogiem niż w Eucharystii w tym życiu nie będziemy. Efektem życia duchowego są natchnienia, czyli wewnętrzne upomnienia czy wzruszenia albo oświecenia duszy, które sprawia w nas sam Bóg. Autorka pokazuje, jak takich natchnień słuchać.

Dużą część książki Elżbiety Wiater zajmują rady, jak ćwiczyć się w cnotach. Chodzi tutaj o wybranie szczególnie takich, które są przeciwieństwem naszych wad. Celem tych ćwiczeń nie jest osiągnięcie stanów mistycznych. Cnoty potrzebne są do dobrego służenia Bogu i kochania Go. Bo drobne z pozoru cnoty decydują o tym, czy nasze serce będzie uczyło się słyszeć i rozpoznawać głos Boga. Autorka celnie mówi o pokorze, o cierpliwości i gniewie, o czystości w małżeństwie, która polega na zachowaniu wewnętrznej wolności wobec współżycia, bo cnota polega nie na braku pragnień seksualnych, ale na świadomej rezygnacji z pójścia za nimi. Czy jednak podejmowanie tylu wysiłków ma sens, zwłaszcza w sytuacji, gdy nawet nasi najbliżsi, wcale nie ze złej woli, będą nas przekonywać, że przyznawanie się do wiary może nas narazić w najlepszym razie na drwiny? Oddaję tu głos samej autorce:

„Całonocne imprezy, znajomość dziesiątków, a nawet setek ploteczek i historyjek, ciągłe trzymanie ręki na pulsie i bycie w zgodzie z modą o wiele bardziej wyczerpuje niż praktyki ascetyczne. I ostatecznie nic nie daje. Tymczasem modlitwa, post, służenie braciom, ale przede wszystkim zawierzenie Bogu, karmią duszę. Odnajdujemy pokój i siły do tego, by nadal działać i żyć”.

Jak wiemy, w informatyce po wersji 2.1 przychodzi zwykle kolejna, w której uwzględnia się niekiedy uwagi użytkowników programów. Mając więc nadzieję na rychłe powstanie Filotei 3.0, pozwolę sobie przedstawić kilka takich uwag.

Szkoda, że autorce nie udało się całkowicie pozbyć sztafażu i ornamentyki właściwej pisarstwu pobożnościowemu epoki Salezego: „Rozmyślanie jest jak sklepik z olejkami, tyle że bez cennika. Nasze serce po wyjściu z niego winno być napełnione cennym olejkiem, na który składają się nasze przemyślenia, słodycz uczuć spotkania z Panem i decyzja przemiany”. „Słodycz uczuć”, „stanięcie w prawdzie” itp. mogą wywołać efekt podobny do tego po zjedzeniu kilograma ciastek bezowych, zwłaszcza u osób, które wcześniej nie miały z tym za wiele do czynienia, a wtedy nici z porządków w życiu duchowym.

Mimo oczywistej skrótowości prezentowanego dzieła czytelnik może się też czuć zawiedziony tym, że autorka bardzo pobieżnie omawia tak istotne zagadnienie, jak uczestnictwo we Mszy św. i nie w pełni usprawiedliwia ją to, że rady Salezego w tej kwestii przestały być aktualne ze względu na zmianę rytu. Tak istotnego elementu życia duchowego nie można pomijać milczeniem.

Dokładniejszego omówienia wymagałaby także kwestia stałego spowiednika. Autorka przyjmuje bowiem niejako za oczywiste, że każdy ma możliwość wybrania księdza, który będzie przewodnikiem duchowym. A przecież nie wszyscy mieszkają w miastach, gdzie czasami mamy po kilka kościołów na jednej ulicy. Dla niektórych wyprawy do odległych miejscowości choćby raz w miesiącu mogą się okazać za trudne. Warto by też było wspomnieć o niebezpieczeństwach związanych z posiadaniem stałego spowiednika: zdarza się – zauważają niektórzy spowiednicy – że penitenci spowiadają się z grzechów ciężkich przypadkowemu spowiednikowi, a stałemu tylko z lekkich. Trzeba też wziąć pod uwagę, że są przecież inne formy gładzenia grzechów lekkich (np. komunia), zatem powinny być stosowane również inne niż tylko stały spowiednik rodzaje kierownictwa duchowego, które trzeba by omówić.

Czytelnik może też mieć wrażenie, że proponowana przez autorkę duchowość to duchowość głównie dla singla społecznego albo singla duchowego. Owszem, Wiater mówi o duchowości w życiu rodzinnym, zawodowym, ale głównie w kontekście kształtowania siebie. Filotea, gdy się modli, nawet jeśli prowadzi życie rodzinne, modli się samotnie, rozmyśla samotnie, powinna robić to rano, gdy reszta rodziny śpi, a np. roczne podsumowanie dobrze by było zrobić w klasztorze, w oderwaniu od rodziny. Przywodzi to na myśl debatę o duchowości małżeńskiej, jaką na łamach miesięcznika „W drodze” w 2008 r. toczyli Zbigniew Nosowski, który podkreślał, że duchowość małżeńska zamyka się w formule „razem, choć osobno”, oraz Małgorzata Wałejko, która przyjmowała raczej formułę „osobno, choć razem” (jej podsumowaniem jest książka Razem czy osobno? Polemika wokół książki Zbigniewa Nosowskiego „Parami do nieba”). Elżbieta Wiater zdaje się stawać po stronie Małgorzaty Wałejko: Filotea, choć żyje w rodzinie, do Boga zmierza samotnie.

Podczas lektury Filotei 2.1 nieodparcie nasuwało mi się skojarzenie z filozofią programu telewizyjnego prowadzonego przez znaną restauratorkę, mającego pomagać podupadłym restauracjom wyjść na prostą: nie da się mieć świetnej restauracji, gdy w kuchni jest brudno, a kucharz do przyrządzenia rosołu używa chińskiej zupki. Rewolucja w kuchni zaczyna się od gruntownego mycia i wyrzucenia wszystkiego, co „identyczne z naturalnym”. Podobną rewolucję, tyle że duchową, za Franciszkiem Salezym proponuje Elżbieta Wiater: najpierw czyścimy, a potem poprzez mozolne kształtowanie siebie budujemy naszą relację z Bogiem w codziennym życiu. Po lekturze Filotei 2.1 można uwierzyć, że nie trzeba być Che Guevarą, by zostać rewolucjonistą.

Robert M. Rynkowski

Elżbieta Wiater, Filotea 2.1. Duchowość dla świeckich, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2012, 164 s.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *