Często ostatnio jestem klientem Poczty Polskiej. Korzystam z niewielkiej placówki, w której na szczęście nie ma systemu Qmatic. Parę dni temu też planowałem nim być, bo chciałem wysłać „Szept węża” do kolejnego czytelnika. Biegnę więc, by zdążyć na otwarcie, mam przygotowaną paczkę, wypełniony kwit, w pogotowiu kartę, żeby zapłacić, co może się nie udać?


No nic, wracam na pocztę po południu. Wszystko widać wróciło do normy, bo ludzi przede mną z dziesięciu, a okienko czynne jedno. W drugim pani urzędniczka jest, ale nieczynne. „No to żegnaj ciepły obiedzie” – myślę. Wystarczy, że się trafi jedna starsza pani, która będzie opłacała wszystkie swoje rachunki, i dwadzieścia minut w plecy. No nic, poczytam sobie książkę w telefonie. Nie za wiele przeczytałem, bo drugie okienko stało się czynne, a nikt przede mną nie opłacał miliona rachunków albo nie szukał zaginionej przesyłki. Dochodzę do okienka, podaję paczkę, pani urzędniczka zagaduje do jakiegoś pana stojącego obok, żeby zaczekał. Powpisywała, co trzeba, nakleiła nalepkę, uruchomiła terminal, żebym zapłacił. Ja wyciągam kartę, a ona za paczkę i temu panu podaje. „O, widzi pan – mówi do mnie – jeszcze pan nie zapłacił, a paczka już rusza w drogę”. „O, to może ja zaczekam – śmieje się tamten pan, wrzucając moją paczkę do wielkiego worka – bo jak płatność nie przejdzie…”. „Przejdzie, przejdzie – śmieje się pani urzędniczka. – Widzi, pan jacy jesteśmy sprawni?”. Patrząc, jak pan z workiem z moją paczką znika za drzwiami, „Jestem pod wrażeniem” – zdołałem tylko powiedzieć. I rzeczywiście jestem, bo paczka o 17.30 była już w terminalu przeładunkowym, a następnego dnia rano dotarła do adresata. 
