Jak ja nie znoszę remontów (chyba nawet bardziej niż Jacek Posadowski ). Zwłaszcza gdy w takim remontowanym domu czy mieszkaniu muszę mieszkać. Ale przychodzi taki czas, gdy tematu nie da się uniknąć.
„Tak nie może być, bo tak jest niedobrze, trzeba to zmienić”, „Ściany pięć lat niemalowane, wstyd kogoś zaprosić”, „Ten grzejnik nie może tu wisieć, zajmuje pół pokoju, trzeba zmienić na kanałowy”. Ostatnia deska ratunku: „Co, kanałowy? Wiesz ile to będzie kosztowało? I co, podłogę całą zbijać (terakota) i wymieniać po pięciu latach na nową?”. „Niczego nie trzeba zbijać, na pewno płytki da się wyciąć”. „Co, wyciąć? W życiu się nie da”. Lecz po paru dniach trzeba nieco odpuścić: „No dobrze, niech pan Mariusz przyjdzie, robimy wszystko, ale nie wymianę grzejnika na kanałowy”.
Przychodzi pan Mariusz. Znamy się od ładnych paru lat, solidny fachowiec, robił remonty w starym mieszkaniu, wykańczał nowe. Obgadujemy malowanie, tapetowanie pokoju córki, przewieszenie oświetlenia i parę innych drobiazgów. Jak zwykle mówi do żony z szelmowskim uśmieszkiem: „Pani Małgosiu, to teraz trochę przypajacuję. A gdyby to zrobić tak a tak?”. Żonie najczęściej to przypajacowanie się podoba. Postanawiam więc przypajacować i ja: „Panie Mariuszu, a ten grzejnik – wskazuję bydle wiszące na ścianie – na kanałowy to dałoby się wymienić?”. Żona patrzy na mnie tak, jakby pierwszy raz w życiu mnie widziała. „Czemu się nie da – odpowiada wesoło – tylko płytki musicie mieć, bo nie wiem, czy uda mi się tak otwór wyciąć, żeby nie trzeba było wymieniać”. Jakieś płytki mamy w zapasie, więc klamka zapadła. Ustalamy, że przyjdzie w wakacje, czyli za przeszło 3 miesiące, gdy pojedziemy na wakacje, rozmawiamy o jego planach, bo jakieś domy buduje, w deweloperkę zaczyna się bawić, castingi na pracowników robi, a co który przyjdzie, to podstawowych rzeczy zrobić nie umie i myśli, że jak facet porządnie ubrany, to o robocie pojęcia nie ma i kit da mu się wcisnąć. Pośmieliśmy się, poszedł.
Wakacje się zbliżają, grzejnik kupiony, czeka w sklepie na odbiór, tapeta kupiona, farba kupiona. Trzeba potwierdzić termin, dograć szczegóły. Dzwonimy do pana Mariusza, nie odbiera. Co dziwne, również nie oddzwania. No, może zajęty swoimi projektami. Dzwonimy parę dni później, nie odbiera i nie oddzwania. No, może wyjechał na wakacje. Dzwonimy za kilka dni, telefon nawet się nie łączy. Dziwna sprawa, że pan Mariusz przez prawie miesiąc nie daje znaku życia. A termin remontu się zbliża.
Siadam do komputera. Strona firmy jest, ale żadnych szczególnych informacji na niej nie ma. Telefon kontaktowy ten sam, który mamy. Wpisuję w wyszukiwarkę imię i nazwisko – nic niezwykłego nie znajduję. Waham się, ale dopisuję „zmarł”. Klikam „enter” i oczom nie wierzę. Wyskakuje strona parafii z miasta, z którego pan Mariusz pochodził, z ogłoszeniami parafialnymi, a tam wśród zmarłych w ostatnim tygodniu jego nazwisko. Wychodziłoby, że zmarł niecały miesiąc po tym, gdy u nas był. Człowiek pięćdziesięcioparoletni. Trochę nie chce mi się w to wierzyć, szukam dalej, żeby się upewnić. Po chwili nie mam już wątpliwości: na FB kolega zamieścił wspomnienie o nim.
Innego fachowca udało nam się znaleźć, ale choć solidny, przypajacować nie potrafi. Widać pan Mariusz gdzie indziej był potrzebny. Może Panu Bogu znudzili się niebiańscy budowniczowie, bo przypajacować z niczym nie potrafili.
Nie był pan Mariusz dokładnie taki jak kaletnicki majster Marcin Cieśla. Lecz tę powieściową postać w parę jego cech wyposażyłem: solidność, terminowość, fachowość, spokój. W za dużo nie mogłem, bo gdy pisałem, liczyłem na to, że „Szept węża” przeczyta (tak, czytał książki) i jakieś aluzje do siebie dostrzeże. Tylko trochę przypajacowałem.